/p>

Wspomnienia z historii: "Tak hartowała się stal"
Wpisany przez BOGDAN   
czwartek, 22 kwietnia 2010 00:07

Czy znacie słynne powiedzenie-życzenie: "Oby przyszło Ci żyć w ciekawych czasach"?. Przypomniało mi się ono kilkakrotnie, nie tak dawno w kontekście mojej i moich kompanów przygody z Polonią Bytom. Rzeczywiście najbardziej "intensywne" czasy naszego kibicowania przypadały na bardzo ciekawy okres w historii klubu. Jednakże, kiedy przed paru laty jechaliśmy z Andrzejem Skrzynkowskim na drugoligowy, mecz z egzotycznym Heko Czermno naszły mnie wątpliwości. Wspominaliśmy ze "Skrzynią" w samochodzie "stare, dobre dzieje", gdy nagle, jadący z nami i pilnie przysłuchujący się młodszy kolega "Szary" stwierdził, że i w naszych czasach, Polonia dawała nam nieźle "popalić" i wcale tak różowo (zwłaszcza jeśli o stronę sportową chodzi) to nie było. Rzeczywiście, choć nasze dzieciństwo i wczesna młodość przypadały na "wiek zloty" w historii klubu, to już nasze "dojrzewanie z Polonią" jak również "dorosła" z nią przygoda to, pod względem wyników, ciągły zjazd "z górki" i staczanie się w dół.



Po powrocie z USA w 1965 roku
widać było u naszych zawodników nie tylko dumę z odniesionych sukcesów (do czego mieli przecież pełne prawo), ale również pewną nonszalancję i trochę "gwiazdorstwa" oraz lekceważenia rywali. Pamiętam jak na rozgrzewkę przed meczem z Szombierkami niektórzy wyszli w bardzo eleganckich... trampkach! Być może "podnerwili" tym gestem przeciwnika, bo ci zagrali bardzo ambitnie i udało im się zremisować (Polonia była wtedy "w gazie" i miała niezłą serię meczów bez porażki). Podobnie, jak w wielu następnych meczach widać było różnicę klasy (na korzyść naszej drużyny) w wyszkoleniu i umiejętnościach czysto piłkarskich, jednak tak to już w piłce jest, że te nie zawsze wystarczają do zwycięstwa. Zawodnicy Polonii przeważnie sprawiali wrażenie, że liczą na to, że przeciwnik się "położy na murawie", chcieli wygrywać jak najmniejszym nakładem sił. Trzeba przyznać, że dość często im się to udawało.

Oczywiście zgoła inny obraz gry następował, gdy gra toczyła się o stawkę. A działo się tak dość często i to głównie za sprawą Jana Liberdy i jego prywatnego "totalizatora". Jasiu często zakładał się z bytomskimi taksówkarzami i to nie tylko o to, że Polonia wygra, ale również np. iloma bramkami! Istniał też wtedy taki "nieformalny klub kibiców", jakim był salon (że użyję tego słowa) fryzjerski przy ulicy Chrzanowskiego, którego kierownikiem był Pan Orłow (kibic jeszcze lwowskiej Pogoni). Zadziwiające było to miejsce (trzech fryzjerów: Orłow, p. Stasio i p. Zygmunt), kilka osób do strzyżenia, a głównie rzesze kibiców i czasem również zawodników. Opowiadał mi o tym starszy kolega, który na początku nie bardzo wiedział, o co w tym chodzi, ot niby dyskutowali, kłócili się itd., ale z rąk do rąk krążyły pieniądze. A to po prostu było obstawianie meczów, ale również wyników i tego ile Jasiu (Liberda) strzeli bramek. Jasiu zbijał na tym niezłą kasę. Czytałem gdzieś, jak wspominał, że często musiał zyskami dzielić się z kolegami z zespołu, bo oni "odmawiali współpracy za frajer". Kiedyś Polonia grała z walcząca o utrzymanie Wisłą i do przerwy sprawiała wrażenie "śpiącej", Kibice uznali, że "znowu mecz sprzedany" i skandowali "ile wam dali?". Po przerwie "cudownie odmieniona" Polonia zaaplikowała rywalowi trzy bramki (dwie Liberda). Po jakimś czasie okazało się, że Jasiu założył się z fryzjerem, że będzie 3:0 i że zdąży to uczynić dopiero po przerwie. Fryzjer podupadł, ale jego legenda jeszcze trwała z początkiem lat 70.. Ale w świetle obecnych wydarzeń w polskiej piłce możemy się pochwalić(?), że to my pierwsi mieliśmy swojego "Fryzjera" od ustawiania wyników w ekstraklasie!

W końcówce sezonu 1965/66 Polonia, mimo paru "wpadek", zachowywała bardzo realne szanse na tytuł wicemistrza kraju. Do szczęścia brakowało jednego oczka w meczu ostatniej kolejki na Stadionie Śląskim z Górnikiem Zabrze, który już wcześniej zapewnił sobie tytuł mistrzowski. Zabrzanie zagrali jednak z ogromnym zaangażowaniem (tajemnicą poliszynela było, że popartym "konkretnymi argumentami" przez Wisłę Kraków) i wygrali 3:1. Wicemistrzem została, więc Wisła, a my musieliśmy zadowolić się trzecią lokatą. Na ten mecz do Chorzowa wybraliśmy się naszą, szczeniacką, kibicowską paczką. Siedzieliśmy bardzo blisko sektora "starszyzny". Atmosfera na tym meczu była bardzo gorąca, kibice Górnika, po tym jak zostali przegonieni z "naszego", centralnego sektora siedzieli "pod zegarem". Pamiętam, że powiewały tam ich trzy flagi. W przerwie nasi "uderzyli" na ten sektor, czego efektem były między innymi zdobyte, uroczyście spalone i rzucone na bieżnię dwie flagi. Trzecia gdzieś się "zapodziała" i już jej widać nie było do końca meczu. Po spotkaniu byliśmy świadkami prawdziwego "polowania na żaboli". Między innymi naszym chodziło o znalezienie tej trzeciej flagi. Kiedy robiło się dość późno i skierowaliśmy się w stronę przystanku nagle z oddali usłyszeliśmy donośne skandowanie. Po chwili przybliżył się do nas dość liczny pochód kibiców Polonii. Na czele maszerował Leon Karpacz trzymając nad głową do połowy spaloną trójkolorową flagę – to była ta trzecia! Wszyscy maszerując "na Bytom" skandowali: "Co to jest? - Szmata Górnika!". Ta scena na długo zapadła w naszej pamięci.
Po tym sezonie było już tylko coraz gorzej. Widać było, że nasz "wonderteam" się kończy i wykrusza. Zaczęło się od meczu Pucharu Lata z IFK Norrkoping w Szwecji. I nawet nie o bardzo niekorzystny wynik (przegraliśmy 1:5) chodziło. Tego dnia "wybrali wolność" i nie wrócili do kraju trzej podstawowi zawodnicy Polonii: Banaś, Bajger i Pogrzeba. Następnego dnia w prasie czytałem komunikat zarządu Polonii na ten temat oznajmiający nałożenie przez klub dwuletniej dyskwalifikacji na wyżej wymienioną trójkę. Pamiętam, jak zdziwiło mnie, że przy Banasiu podano jego imię jako Heinz (poprzednio piłkarz ten zawsze, także w meczach reprezentacji, figurował jako Jan). Wtedy nie wiedziałem, że Heinz to jego prawdziwe imię i że urodził się on w Berlinie. Myślałem, że to taka "śmieszna" forma propagandowa (co było w tamtych czasach "normalką").

Po roku "skruszeni" Banaś i Bajger wrócili z Niemiec, trochę się pokalali w mediach (między innymi opowiadając bajkę jak to Pogrzeba, który pozostał w Niemczech, klepie tam biedę i chciałby wrócić, lecz... nie miał pieniędzy na bilet!) I po wstawiennictwie "wysokich czynników" (m.in. Jerzego Ziętka) mogli znowu grać w Polonii. Oczywiście kibice natychmiast zapalali do obydwu wielką miłością, spotęgowaną faktem, że oboje (a zwłaszcza Banaś) trenując w Niemczech dość znacznie podnieśli swoje piłkarskie kwalifikacje. Banaś urzekał techniką, a Bajger nieustępliwością w obronie oraz silnym uderzeniem (głównie ze "stojącej piłki").

Polonia ciągle dysponowała niezłym składem z obecnymi (Winkler, Anczok) bądź (nie tak dawno) byłymi (Szymkowiak, Grzegorczyk, Liberda) reprezentantami Polski, ale wszyscy wiedzieli, że to już raczej "łabędzi śpiew" i nadchodzi zmiana warty. Liberda do reprezentacji Polski przestał być powoływany po incydencie, kiedy wydało się, że jego nieobecność na zgrupowaniu kadry spowodowana była tym że... odbierał z kontroli celnej zagraniczny samochód (Forda). Sprawa była dość głośna. Liberdę zdyskwalifikowano, ale dość szybko (znowu za wstawiennictwem tych samych "czynników") dyskwalifikację zawieszono. Jednak w reprezentacji Jasiu już nie zagrał.

Z 1967 roku doskonale pamiętam przegrany 1:3 mecz w Bytomiu z Zagłębiem Sosnowiec. Zagłębie było wtedy "na fali" (ostatecznie zdobyli tytuł wicemistrza Polski) i do Bytomia przyjechała liczna grupa, jak to się po tej stronie Brynicy mówi, "goroli". Większość z nich zakładowymi "przewozami pracowniczymi", czyli pokrytymi "plandeką" ciężarówkami Star-25 z drewnianymi ławkami w środku. Poprzedniego roku Sosnowiec okazał się dla fanów Polonii bardzo niegościnny, wielu dostało "oklep", a niektórzy (jak nasz przyjaciel Andrzej Skrzynkowski) uniknęli takowego godząc się na "kąpiel po szyję" w stawie obok Stadionu Ludowego. Takiej zniewagi (zwłaszcza od "goroli") Bytom nie mógł zapomnieć, więc mobilizacja przed tym spotkaniem była pełna. Oczywiście oliwy do ognia dolał niekorzystny wynik meczu i zachowanie (o zgrozo, głośne okazywanie radości!) samych "goroli". Takiej gonitwy, polowania i tylu poobijanych "gości" długo potem na Olimpijskiej (i okolicach) nie widziałem. Nie muszę dodawać, że kąpiel w stawie obok naszego stadionu była nie tylko obowiązkowa ("gorole" byli po kolei wrzucani do stawu), ale również nie chroniła przed obiciem. Wielkim pechem "goroli" było też to, że ulica Olimpijska oraz inne dojazdowe (którymi po meczu musiały przejechać owe ciężarówki) były wtedy właśnie w remoncie. Wymieniano kostki oraz zakładano trawniki. Cały ten "materiał" leżał w kupkach na poboczach. Leżał oczywiście tylko przed meczem. Do dziś nie wiemy, jakie naprawdę "straty w sprzęcie i ludziach" ponieśli sosnowiczanie (oprócz oczywiście jednej ciężarówki, którą przewróconą na ulicy Tarnogórskiej widziałem na własne oczy), bo takich informacji w tamtych czasach zwykło się nie publikować. Trochę światła na te sprawy mogliby prawdopodobnie rzucić dyżurni lekarze pogotowia i szpitala w Piekarach Śląskich.


Rok później również nasza grupka przeszła swój "chrzest bojowy". Odbyło się to w Siemianowicach Śląskich, gdzie Polonia grała z miejscową drużyną w ramach organizowanego przez katowicki "Sport" zimowego turnieju. Już sama wyprawa do Siemianowic nie była dla nas łatwa (nie kursowały wtedy tramwaje z Chorzowa do Bytkowa). Z Chorzowa więc dojechaliśmy... autostopem! Na mecz dotarliśmy z niewielkim opóźnieniem i zaczynając doping, dla miejscowych byliśmy najpierw "atrakcją", a po jakimś czasie (zwłaszcza, że Polonia wygrała 2:0) przedmiotem drwin i zaczepek. Po meczu mieliśmy, więc małe starcie z "tubylcami", z którego wyszliśmy obronną ręką. Nasze straty to rozbite okulary Amanta i podbite oko Wacka (dostał "z buta"), ale po drugiej stronie interweniował lekarz klubowy i przyjechało pogotowie (prawdopodobnie złamany nos po ciosie Marka Woźniaka).

Polonia ciągle jeszcze potrafiła wznieść się na wyżyny i zagrać "jak za dawnych lat", jednakże wiedzieliśmy, że czasu nie da się oszukać, a wymiana kadry (mimo że nasza młodzież była zawsze w czołówce krajowej zdobywając parokrotnie tytuły Mistrza Polski juniorów) następowała bardzo wolno, topornie i niezbyt starannie. Wielkie nadzieje wiązano z transferem Ryszarda Brysiaka. Zawodnik ten, młodzieżowy reprezentant kraju, przyszedł do nas "potajemnie" z Lublina. O ile "wykradzenie" i przewiezienie do Bytomia samego zawodnika nie stwarzało większych problemów to dużo gorzej było z przewiezieniem jego "dobytku", bo wściekli lublinianie ustawili przed jego domem warty. Po trzech dniach wreszcie udało się podjechać i pod osłoną nocy załadować na samochód z Zakładów Mięsnych meble Brysiaka. Oczywiście, jak to było w zwyczaju, Motor natychmiast nałożył na zawodnika karę dyskwalifikacji na dwa lata, ale szczerze mówiąc nikt się tym w Bytomiu nie przejmował. Mało tego, "fama" głosi, że zawieszony Brysiak rozegrał w barwach Polonii oficjalny mecz międzynarodowy w ramach Pucharu Lata. Było to w Insbrucku, a Polonia, aby wygrać grupę (i dziesięć tysięcy franków szwajcarskich!) musiała z tej potyczki wyjść zwycięsko i ... wygrała 3:2. Podobno jedną z bramek strzelił właśnie Brysiak, grający na "kogoś papierach" (czyli pod innym nazwiskiem). Brysiak przez wiele lat był potem podstawowym zawodnikiem Polonii, ale do klasy swoich poprzedników wiele mu niestety brakowało. Podobnie zresztą, jak innym młodym wchodzącym stopniowo do drużyny.

W drugiej połowie lat 60. władze piłkarskie i polityczne (co często znaczyło to samo) zadecydowały, że aby dać ludziom "igrzyska" (zamiast "chleba"), potrzebne są jakieś spektakularne sukcesy sportowe (także na arenie międzynarodowej). Postanowiono stworzyć dwa mocne (i uprzywilejowane) ośrodki piłkarskie. Jeden oczywiście (w oparciu o Ludowe Wojsko Polskie) w Warszawie, a drugi (dla równowagi i w oparciu o przemysł górniczy) w Zabrzu. Choć po części im się to udało (naród tą koncepcję "kupił") to w wielu aspektach zniszczono w ten sposób atrakcyjność (a także "czystość") rozgrywek. Obie drużyny miały "wolną rękę" w podbieraniu innym najlepszych zawodników. W przypadku Legii oznaczało to po prostu obowiązkowy pobór do "odbycia służby wojskowej". Górnik zaś kusił "warunkami socjalnymi" oraz... odwołaniem od służby wojskowej! Gdy to nie pomagało (tak o ile wiem było w przypadku Banasia) interweniowały "organa". Legia i Górnik przez następne lata w Polsce "dzieliły i rządziły", odnosząc też jakieś, międzynarodowe sukcesy. Jednak wiele klubów (w tym i Polonia) zostało "przy okazji" pozbawionych nie tylko najlepszych zawodników, ale także możliwości "równego startu i rozwoju". Spadła też znacznie atrakcyjność oraz zainteresowanie rozgrywkami krajowymi. A media "podgrzewały" atmosferę, piejąc zgodnie o potędze polskiej piłki klubowej w Europie.

Jeszcze w rozgrywkach sezonu 1968/69, Polonia zdołała pokazać "lwi pazur" i wywalczyła trzecie miejsce w lidze, ale dystans do czołowej dwójki (Górnik, Legia) się systematycznie powiększał. Pamiętam, jak tą trzecią lokatę uratował dla nas, coraz rzadziej występujący w podstawowej jedenastce, Edward Szymkowiak broniąc w ostatnim meczu (bezbramkowy remis z Odrą Opole) karnego. Miał już wtedy 37 lat. Oczywiście rywalizacja pomiędzy Legią i Górnikiem często przenosiła się także poza boisko piłkarskie. Tego roku centrala najwyraźniej "zadecydowała", że mistrzem powinna zostać Legia. Odbyło się to również kosztem Polonii, która po skandalicznym sędziowaniu przegrała z Legią w Bytomiu 1:2. Nawet jedna z "gadzinówek" (rządowe gazety) zatytułowała reportaż z tego meczu "Sędzia wypaczył wynik!". Pamiętam ten mecz bardzo dobrze. Pamiętam jak kilkakrotnie zawodnik przeciwnika przepraszał Polonistę za faul, a sędzia dyktował rzut wolny dla... Legii! Sędzia nazywał się Nowak i był z Zielonej Góry. W ostatnim meczu rozgrywek sędziowanie przeciwko Górnikowi było tak stronnicze, że doszło do rękoczynów. Mecz został przerwany (niedokończony) i później zweryfikowany jako walkower przeciwko Górnikowi. Mistrzem została Legia.

Pod koniec lat 60. niektórzy członkowie "wielkiej Polonii" kończyli już karierę, a innym marzył się wyjazd za granicę, gdyż władze zaczęły właśnie wydawać takie pozwolenia dla zasłużonych piłkarzy po trzydziestce. Pierwszy wyjechał Liberda, ale w kolejce czekali już następni. Kiedy zabrakło w bramce Szymkowiaka, w ataku Jóźwiaka, do Górnika odszedł Banaś, a do Francji podążył Grzegorczyk wiadomo było, że skończyła się "epoka".

W takich właśnie warunkach przyszło mnie i moim kamratom "wchodzić na poważnie" w to nasze kibicowanie Polonii. I nie powiem, że było nam z tym tak źle. Ciągle w żywej pamięci mieliśmy też te piękne lata sukcesów, a w sercach wiarę i nadzieję na lepsze jutro. Musiało wystarczyć tej nadziei na wiele, wiele chudych i coraz chudszych piłkarskich lat. Czasami rzeczywiście nachodziły nas refleksje, że być może lepiej było urodzić się wcześniej i przeżyć to apogeum w wieku dojrzalszym? Jednakże prawda jest taka, że prawdziwa przygoda kibicowska nie wymaga wielkich sukcesów drużyny (choć takowe z pewnością nie przeszkadzają!). Niektórzy młodsi kibice ujmują to w prostej formule "Polonia to My!". Zarządcy klubu odchodzą, piłkarze i trenerzy się zmieniają, przychodzą lata chudsze, a tylko prawdziwi i wierni kibice są ciągle z klubem. I pod tym względem nasza działalność w Polonii była z wszech miar udana (mimo słabszego okresu gry Polonii). I w tym sensie mogę śmiało powiedzieć, iż rzeczywiście (i mimo wszystko) wtedy z Polonią "żyłem w ciekawych czasach".



autor: BOGDAN