/p>

Wspomnienia z historii: "Rok 1965"
Wpisany przez BOGDAN   
środa, 07 kwietnia 2010 22:40

Nie jest łatwo mieszkać w Bytomiu i być patriotą tego miasta. Miasta o wieloletniej, szczytnej historii, z tradycjami, ze starą, ale jakże urokliwą, choć niesamowicie zaniedbaną od czasów wojny architekturą, wiecznymi "tąpnięciami", szkodami górniczymi, miasta będącego największą chyba ofiarą słynnego "eksperymentu Budryka" i rabunkowej metody wydobywania węgla spod tzw. "filara ochronnego", miasta będącego zawsze "poza układem", nie mającego szczęścia do dobrych władz i gospodarzy. Miasta zaniedbanego, dość brudnego, szarego i ciągle niedofinansowanego. Mimo tego, zawsze lubiłem moje miasto, a czasami byłem z niego dumny. A najbardziej chyba w roku 1965 i to dwukrotnie. Obydwa razy za sprawą (i zasługą) piłkarskiej drużyny Polonii Bytom.



Nigdy nie zapomnę, jaka radość i duma rozpierała mnie zarówno na murawie stadionu po wygranym przez Polonię Bytom finale Pucharu Rappana, jak i na uroczystości powitania drużyny po przylocie z triumfalnego tournee do USA z "Copa America". Nigdy chyba nie widziałem tylu mieszkańców mojego miasta, naprawdę spontanicznie szczęśliwych i dumnych z faktu, że są związani z Polonią oraz Bytomiem.

Rozgrywki o Puchar Rappana były wtedy w Europie dość prestiżowe (choć nie wszystkie federacje krajowe zgłaszały swoje zespoły). Już dotarcie przez bytomian do finału poprzedniego cyklu rozgrywek uważano za jeden z większych sukcesów polskich drużyn klubowych na arenie międzynarodowej. Do dziś nie rozumiem dlaczego mecz finałowy rozgrywany był na boisku rywali z Bratysławy. Podobno był to bardzo szczęśliwy dla Słowaków przypadek, gdyż miejsce spotkania ustalono jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek! Może, gdyby nie to (lub gdyby tak jak rok później rozgrywano finał metodą mecz i rewanż), Polonia sięgnęłaby po to trofeum już w 1964?

W roku 1965 po wygraniu swojej grupy, wtedy to właśnie na Stadionie Śląskim pokonała niemieckie Schalke 04 aż 6:0 (po czym wielu sugerowało, aby rywale zmienili swoją nazwę na Schalke 06), Polonia dotarła do finału kolejnej edycji.



Po porażkach na wyjazdach (0:1 i 0:2) zawsze potrafiła w Bytomiu (mimo straty gola!) odrobić straty i to z nawiązką (3:1 oraz 4:1). Jednakże, gdy w pierwszym meczu w Lipsku przegraliśmy aż 0:3 wielu "fachowców" zwątpiło w możliwość końcowego sukcesu. Ale nie w Bytomiu! Jasiu Liberda publicznie zapowiadał zdobycie pucharu i gorączka meczu opanowała całe miasto.

Wielokrotnie pytano mnie ilu kibiców może pomieścić stadion przy Olimpijskiej. Tak naprawdę, tego nikt nie wie. Ale jestem przekonany, że w dniu finału Pucharu Rappana padł rekord frekwencji (myślę, że ponad 40,000), rekord niemożliwy do pobicia, gdyż po prostu więcej ludzi upchać się tam już nie dało! Ludzie stali w "podwójnych rzędach" (usiąść się nie dało). Korona stadionu była kompletnie "ubita", kibice "wisieli" na płocie, na masztach głośników, słynne topole były dosłownie oblężone. Igły nie dałoby się włożyć także na "loży" (pobliska hałda). Do tego bieżnia i sąsiadujący z ogrodzeniem trawnik, też były szczelnie wypełnione! Ja swoją "miejscówkę" miałem właśnie na bieżni (od strony trybuny głównej). Mecz zaczął się dla Polonii fatalnie, bo zaraz na początku straciliśmy jeszcze jedną bramkę. Myśl o tym, co się wtedy wydarzyło, do dziś wywołuje u mnie dreszczyk emocji. Zawodnicy zaczęli "gryźć trawę", walczyć do upadłego o każdą piłkę. A na trybunach "wrzało", niesamowita "atmosfera chwili" udzieliła się wszystkim. To nie był typowy doping (w dzisiejszym tego słowa rozumieniu), lecz raczej jakiś wybuchający wulkan, ciągle ryczący "kocioł" (porównywalny może jedynie do tego na Stadionie Śląskim w pamiętnym meczu z Anglią w 1973 roku). Jestem pewien, że ten doping uskrzydlił naszych piłkarzy i kompletnie "podciął skrzydła" nienawykłym do tego przeciwnikom. Jak wiadomo, Polonia strzelając kolejnych pięć bramek (jedna piękniejsza od drugiej) odrobiła straty z nawiązką wychodząc w ostatecznym rozrachunku na prowadzenie 5:4! Ale nawet na tym dramaturgia się nie skończyła!



W ostatniej minucie meczu "oko w oko" z naszym bramkarzem stanął napastnik drużyny gości. Jakimś sobie tylko znanym sposobem (do czego zdążył nas już przyzwyczaić), Edward Szymkowiak sparował strzał zawodnika z Lipska gwarantując pozostanie pięknego Pucharu Rappana w Bytomiu. Po meczu, podczas uroczystości wręczenia Pucharu oraz po jej zakończeniu, na murawie panowała ciągle euforia. Wszyscy świętowali razem z piłkarzami. Widziałem dość dziwnie wyglądające wspólne "tańce", zawodnicy zostali dość szybko pozbawieni strojów, a większość z nich, murawę opuszczała na ramionach kibiców.



Najbardziej celebrowanym bohaterem tego meczu był oczywiście Jan Liberda. Zdjęcie Liberdy z Pucharem Rappana w górze to chyba najbardziej znana pamiątka z tamtego wydarzenia. Nie wiem już ile razy (także ze szkłem powiększającym!) starałem się znaleźć choć "kawałek" siebie na tym zdjęciu! Niestety bez skutku! Moja drobna, dziecięca (miałem niecałe 11 lat) sylwetka zniknęła w gąszczu nóg i triumfalnie wyciągniętych ku górze ramion. Jednak proszę mi wierzyć, ja tam byłem i jak tylko mogłem, wspinając się na palcach, pomagałem "podtrzymywać" w górze naszego bohatera.

Latem 1965, wracałem właśnie z kolonii, gdy wiozący nas autobus utknął w miejskim korku. Okazało się, że Bytom jest nieprzejezdny, ponieważ w centrum odbywa się powitanie piłkarzy po powrocie z USA, gdzie wygrali rozgrywki o "Puchar Ameryki". Wiedziałem, że muszę działać szybko (zanim autobus zawiezie mnie pod kopalnię Rozbark). Zdążyłem tylko krótko zameldować mojej mamie (która była tej kolonii wychowawczynią), że wracam do domu wieczorem i uciekłem z tego autobusu! W ten dość przypadkowy sposób udało mi się być "świadkiem historii" i osobiście przeżywać te historyczne chwile. Impreza nie była specjalnie nagłaśniana, udział był "nieobowiązkowy” (żadna z "szacownych instytucji" partyjno-państwowych nie partycypowała w jej organizacji), a mimo to takiego tłoku nie było w Śródmieściu chyba nigdy.



Zarówno Plac Thälmanna (obecnie Sobieskiego), jak i wszystkie sąsiednie ulice (zwłaszcza Podgórna) były kompletnie wypełnione tłumem rozentuzjazmowanych ludzi. Gdy tam przybyłem, milicja już nie wpuszczała nikogo na wypełniony Plac, stałem więc na ulicy Podgórnej bardzo niewiele widząc czy słysząc (głośniki ustawione były tylko na Placu). Ale ludzi w takiej sytuacji była większość i nikomu to nie przeszkadzało!



Gdy autokar klubowy (poczciwy, stary Jelcz z charakterystycznymi napisami "K.S. Polonia Bytom" po obu stronach) z piłkarzami w końcu przebił się przez gęsty szpaler ludzi i zawodnicy w kowbojskich kapeluszach pozdrawiając kibiców wnosili na podium puchary, widziałem wielu dorosłych ludzi, których oczy były "szkliste i zamglone". Jako bardzo młody przecież człowiek, choć pewno nie do końca rozumiałem "historyczne znaczenie chwili", to przecież czułem, że ten moment jest i będzie ważny w moim życiu i na zawsze już zagości w mojej pamięci przyjemnym wspomnieniem.

Doprawdy trudno mi jest dzisiaj powiedzieć czy większość uroczystości zapamiętałem z autopsji czy tez z reportażu PKF (Polskiej Kroniki Filmowej), który wraz z kumplami obejrzałem wiele, wiele razy. Kronikę puszczano wtedy w kinach przed każdym filmem. Przeważnie dotyczyła ona ważnych(?) wydarzeń państwowych (czyli coś z życia pierwszego sekretarza lub jego małżonki!), ale bodajże przez tydzień, PKF była poświęcona wyłącznie Polonii! Trochę pieniędzy w kasach kinowych przez ten tydzień zostawialiśmy. Bileterki dziwiły się, że wychodzimy zanim film się zaczął, a my się po prostu spieszyliśmy do następnego kina, gdzie seans zaczynał się 30 minut później, aby ponownie obejrzeć tą sama kronikę.

Rok 1965 to także jeszcze jedno, zupełnie inne, pozornie nie tak ważne i z pewnością zapomniane, ale jak późniejsze losy pokazały, brzemienne dla historii ruchu kibicowskiego wydarzenie. Po raz pierwszy pod sektorem zajmowanych przez "kibicowską starszyznę" (i za ich łaskawym przyzwoleniem") zebrała się kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi, którzy już w nie tak dalekiej przyszłości, jako indywidualności, ale również jako grupa, mieli wielki wpływ na to, co działo się na stadionie Polonii (jak również na innych stadionach w Polsce). Byłem w tej grupie w tej grupie między innymi z Januszem Grześko, Wackiem Tomaszkiem, Markiem Woźniakiem, Jackiem Nowakiem i paroma innymi (niektórzy nieco starsi), których imion już niestety nie pamiętam. Od tego czasu trzymaliśmy się w miarę razem na naszym polonijnym "kibicowskim szlaku" i, jak się okazało, wspólnie stworzyliśmy jakiś tam "kawałek historii". Sylwetki niektórych "współwinnych" (nie tylko z tego "szczeniackiego podsektora") postaram się nieco "odkurzyć" i przybliżyć w następnym odcinku tego cyklu.

Z wydarzeniem tym wiąże się też jeden, dość zabawny (ale może i trochę wstydliwy dla nas) fakt. Otóż był to mecz z Wisłą Kraków. Polonia strzeliła trzy bramki, a rywal tylko dwie, a więc cieszyliśmy się ze zwycięstwa. Jakież było nasze zdziwienie, gdy następnego dnia dowiedzieliśmy się, że mecz zakończył się wynikiem remisowym 2:2. Trzecią bramkę Polonia strzeliła ze spalonego.




autor: Bogdan