/p>

Wspomnienia z historii: "Już nie jesteśmy sami"
Wpisany przez BOGDAN   
środa, 28 lipca 2010 22:24

Sezon 1972/73 (z naszego punktu widzenia) charakteryzował się tym, że pokazał, iż na "nowej mapie kibicowskiej" Polski kibice Polonii Bytom przestali być osamotnieni. Choć ruch ten nadal najbardziej rozwijał się w Bytomiu, gdzie ciągle szukaliśmy nowych, prekursorskich w kraju, "form i treści" to dystans jaki jeszcze rok lub dwa lata wcześniej dzielił nas od "peletonu" wyraźnie się zmniejszył, a czołówka tego peletonu "połknęła haczyka" i jasne się stało, że zmiany atmosfery na większości stadionów piłkarskich w Polsce to tylko kwestia czasu. Odbieraliśmy to również jako nasz sukces. Wcale nie chcieliśmy być "inni" (nawet jeśli wtedy mówiono o nas, że jesteśmy najlepsi), a wprost przeciwnie, zdawaliśmy sobie sprawę, że budowa naprawdę angielskiego (lub zbliżonego) modelu ruchu kibicowskiego wymaga dość "równoległego" rozwoju w wielu ośrodkach i podobnie jak do "tanga potrzeba dwojga", tak i do stworzenia wielkiego widowiska na trybunach (co przekłada się też na wiele innych czynników, w tym także pozaboiskowych!) wymagana jest zdrowa i przynajmniej w miarę wyrównana obecność oraz rywalizacja ze strony innych grup kibiców.


Stadiony w większych ośrodkach w Polsce wyraźnie się w sezonie 1972/73 ożywiły
. Przybyło flag klubowych oraz pojawił się zorganizowany doping (i coś w rodzaju "młyna"). Najbardziej widoczne zmiany w tym kierunku dało się zaobserwować w większych miastach: Łodzi (ŁKS), Krakowie (Wisła), Warszawie (Legia) i Poznaniu (Lech), ale zmiany docierały również do innych ośrodków. Na Śląsku najbardziej zaktywizował się Ruch Chorzów. Kibice ŁKS-u Łódź byli najbardziej "kolorowi". Słynne były ich płócienne biało-czerwone "garnitury", a z biało-czerwonymi flagami nigdy problemów nie mieli – zwłaszcza po świętach państwowych! Na wielu stadionach śpiewało się już piosenki. Podczas, gdy dotychczas były to wyłącznie ksera piosenek powstałych w Bytomiu, wtedy właśnie pojawiła się pierwsza "jaskółka" zmian i w tej dziedzinie. W Poznaniu, gdzie Lech świętował właśnie historyczny powrót do ekstraklasy, powstała oryginalna (a nie "ksero") pieśń kibiców: "W górę serca, niech zwycięża Lech" na melodię "Yellow Submarine":

" W kasach już biletów brak
Cały stadion pęka w szwach
Sędzia już rozpoczął mecz
Dzisiaj wygra Kolejorz.
W górę serca niech zwycięża Lech - Kolejorz 
Niech zwycięża Lech - Kolejorz 
Niech zwycięża Lech.
"

Interesujące dla nas było to, iż refren ("w górę serca...") służył poznaniakom jako przyśpiewka będąca częścią "elementarnego" dopingu (czyli czegoś podobnego do tego, czym dla nas było "Heja, heja Polonia"). Pozwalało to nam żywić nadzieję, że już wkrótce na wielu stadionach powstaną oryginalne przyśpiewki i piosenki klubowe. Na spełnienie (zwłaszcza jeśli mowa o "na wielu stadionach") tego życzenia, jak się okazało, trzeba jednak było dość długo poczekać.

Piłkarski sezon 1972/73 rozpoczął się dla nas nieszczególnie dobrze, nawet jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego
. Właśnie przebywaliśmy na "gościnnych występach" w Wiśle. Prawdę jednak mówiąc, to Amant był tam na obozie pod namiotami, a Siwy i ja postanowiliśmy go na "parę dni" odwiedzić. W tym czasie, na obozie kondycyjnym w ośrodku Startu do sezonu przygotowywała się drużyna Ruchu Chorzów. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia wśród graczy "Niebieskich" pojawił się... nasz "Kondzia" (Konrad Bajger)! Oczywiście nie mniejsze było zdziwienie (i zażenowanie) na nasz widok samego piłkarza, który po prostu uciekł przed nami do szatni! (trening się właśnie zakończył). Następnego dnia wybraliśmy się do Bielska, gdzie Polonia grała mecz towarzyski i od działaczy uzyskaliśmy potwierdzenie tej dość nieoczekiwanej i smutnej wiadomości, jednakże z pewną nutą optymizmu (i nadzieją), gdyż dodawali oni, że "Polonia go nigdy nie puści".

Niedługo później Polonia rozgrywała w Bytomiu mecz ligowy właśnie z Ruchem. Sytuacja Bajgera nadal nie była rozwiązana. "Kondzia" trenował w Chorzowie, chociaż formalnie był ciągle piłkarzem Polonii i to czasowo "zawieszonym w prawach zawodnika". Ruch oczywiście oficjalnie zwrócił się do PZPN-u o zatwierdzenie transferu. Sprawa "stanęła" na zebraniu zarządu klubu, w którym i ja brałem udział. Wcześniej odbyło się "utajnione" spotkanie prezydium tegoż Zarządu i ustalenia tegoż gremium przekazał nam "nasz" wiceprezes Karol Heczko. Twierdził, że Polonia nie zgodzi się na przenosiny Bajgera do Chorzowa i prosił nas, kibiców o zademonstrowanie (kulturalnego!) poparcia dla "sprawy" podczas meczu z Ruchem. Prośba o pomoc dotyczyła również wszystkich innych obecnych, którzy, na przykład poprzez media, mogliby w jakikolwiek sposób "kształtować opinię publiczną". Dodatkowego smaczku sprawie dodawał fakt, że za tą całą "aferą" stał pełniący funkcję Prezesa Ruchu, wiceminister hutnictwa Ryszard Trzcionka, a Polonia od niedawna związana była właśnie z resortem hutnictwa. Zdawaliśmy sobie sprawę, że ten fakt stawia nas raczej na przegranej pozycji, choć ... nadzieja umiera ostatnia.

Na mecz ten przygotowaliśmy, więc dość spory transparent z wielkimi literami wypisanym hasłem "Bajger zdrajca", który, po tym jak przed pierwszym gwizdkiem sędziego odbyliśmy (Wacek i ja) z nim rundę wokół boiska, został następnie umocowany na trawniku przed naszym, centralnym sektorem. Obok wbite w trawę były i inne, mniejsze. Jeden z nich zapamiętałem: "Polonia Ruchowi figla spłata – zawiesi Bajgera na dwa lata!". W czasie meczu już tak kulturalnie nie było i pod adresem Ruchu i samego piłkarza poleciało z tego tytułu głośno skandowanych szereg wyzwisk i wulgarnych epitetów.

Wiele razy zastanawiałem się potem, dlaczego tak gwałtownie i z wielka "niechęcią" my, kibice Polonii, zareagowaliśmy na dezercję Bajgera (i wcześniej Banasia). Gdy poprzednio podobny ruch wykonał nasz "Ana" (Zygmunt Anczok) nasza reakcja i zachowanie były dużo bardziej "wyważone". Podobnie później, gdy do Ruchu odszedł Romuald Chojnacki, czy jeszcze później, kiedy na rzecz "możniejszych" (lub mających większe wpływy) rywali traciliśmy kolejnych piłkarzy (Krupa, Radecki, Lonka...) nie spotkało się to z tak gwałtowną i negatywną reakcją. Może, dlatego (przynajmniej w przypadku Anczoka), iż nieco podświadomie zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to jakiś tam krok we właściwym kierunku dla niego i jego kariery rozwoju? Może uznaliśmy, że w tym momencie, jako obrońca nie był on aż takim newralgicznym ogniwem zespołu? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nawiasem mówiąc w miejsce Anczoka przyszedł do Polonii z Górnika, nie tak wybitny piłkarz, ale z pewnością "wybitny charakter" Rajner Kuchta, który to momentalnie stał się ulubieńcem bytomskiej widowni...

Wracając do Bajgera: (na krótko, bo nie ma sensu zagłębiać się w spekulacje) w dwa dni później (mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym, a my trochę "odreagowaliśmy" naszą frustrację i gniew na chorzowskich kibicach po jego zakończeniu) piłkarz został "za porozumieniem stron" zatwierdzony przez PZPN do gry w Ruchu Chorzów. Przebywałem akurat w klubie na Kolejowej (wtorek – zebranie zarządu), gdy nagle pod budynek podjechał nowy (i dość nowoczesny) autokar Karosa. Był to "prezent" od ministra Trzcionki...

Tym sposobem Polonia urosła nagle do "potentata autokarowego" wśród drużyn ligowych, mając w swoim władaniu trzy klubowe autobusy. Wszystkie miały na obu stronach piękne i duże napisy "K.S. Polonia Bytom". Od tej pory dość często jeden z nich (przeważnie wysłużony, czerwony Ikarus – ten model "z dupą") był do naszej, kibiców dyspozycji. W sezonie 1972/73 (jesień) skorzystaliśmy z tego przywileju kilkukrotnie, między innymi organizując wyjazd do Mielca (porażka 0:3) oraz do Łodzi. Ten drugi, mimo iż zakończony zwycięstwem Polonii (1:0), miał raczej smutny epilog. Gdy wróciliśmy wiwatując do Bytomia dotarła do nas wiadomość, że bardzo poważnej, kończącej jego karierę sportową kontuzji nerki doznał nasz bramkarz Piotr Brol...

Również klubowym Ikarusem pojechaliśmy tej jesieni na mecz do Wałbrzycha. Ewenementem był tu fakt, że był to wyjazd dwudniowy, z noclegiem! Po sobotnim (sromotnie zresztą przegranym 0:5) meczu nocowaliśmy w jakimś ośrodku szkoleniowym niedaleko Wałbrzycha, a rezerwację załatwialiśmy jako... KS Polonia Bytom. Nasza zabawa zaczęła się już od momentu, gdy podjechaliśmy pod główny budynek ośrodka, gdzie również znajdowała się lokalna knajpka. Wszyscy obecni, patrząc na autokar (z klubowymi napisami) i wiedząc, że Polonia właśnie rozegrała mecz z Zagłębiem Wałbrzych założyli i... uwierzyli, że oto przyjechała do nich ekipa sportowców i działaczy Polonii! Nie mieliśmy "sumienia" wyprowadzać ich z błędu! Leon odziany w dres Adidasa od tego momentu pełnił rolę trenera. Wacek - ponieważ załatwiał sprawy organizacyjne, miał papiery i klubową kasę – został kierownikiem drużyny. Reszta, w zależności od wieku ("małolatów" na ten wyjazd nie zabieraliśmy) została zawodnikami Polonii bądź też działaczami. Było też z nami parę dziewczyn (przedstawiane jako "żony" i "narzeczone" zawodników), co jedynie dodawało wiarygodności naszej maskaradzie. Od początku wiązała się ona z rozlicznymi "benefitami". Po pierwsze większość bywalców knajpy za sprawę honoru uznała wypicie choć "jednego" ze znamienitymi gośćmi. Po drugie, gdy "kierownik Wacek" zapytał o możliwość zakupu większej ilości piwa (a czasy były pod tym względem wyjątkowo "trudne") – do pobliskiej hurtowni (sobota wieczorem!) wysłany został samochód dostawczy, który wrócił niedługo naładowany skrzynkami z butelkami ze "złotym napojem". Wszystkie te skrzynki (ku rozpaczy "stałych bywalców") zostały natychmiast rozdysponowane między uczestników naszej wycieczki (większość mieszkała w małych, ale dobrze wyposażonych domkach kempingowych). Pamiętam również, że w ośrodku tym przebywała z nami grupa uczennic jakiejś ponadpodstawowej szkoły z Bierunia Starego. Oczywiście dziewczęta nie miały nic przeciwko przebywaniu w towarzystwie znanych(?) "piłkarzy" z Bytomia. Niektórzy (zwłaszcza Stefan Widla, Czesiek Janus i... ja!) mieli z tym faktem związanych wiele ciekawych wspomnień...

Dekonspiracja i kłopoty zaczęły się po godzinie 22. (cisza nocna). Nasi "sportowcy" poradzili sobie już z większością zawartości skrzynek, co w połączeniu z innymi trunkami (które też mieliśmy ze sobą, gdyż liczyć na "zaopatrzenie" przecież nie mogliśmy!) spowodowało, iż o jakiejkolwiek ciszy nocnej, poszanowaniu snu innych użytkowników ośrodka (a przede wszystkim poszanowaniu ich "uszu"!) mowy nie było. Wesoły śpiew naszej gromady niósł się wysoko i daleko! W centrum ośrodka rozpalono ognisko. Gdy zabrakło drzewa spaliliśmy trochę "sprzętów" (głównie stare krzesła). Kiedyś, po latach doszła do mnie legenda wg której mieliśmy wtedy "zdemolować i spalić jakiś hotel w Wałbrzychu" – pewno o te parę krzeseł chodziło (a że pokoje wyglądały na drugi dzień "nie najlepiej" to inna sprawa). Niedługo później mieliśmy pierwszą wizytę lokalnych funkcjonariuszy, która praktycznie nic nie zmieniła (oprócz tego, że mały oklep dostał kierownik ośrodka, który zadzwonił po tą "pomoc") i zabawa trwała nadal. Kontynuowany był również konkurs "kto potrafi wypić najwięcej piwa", do którego stanęło paru niezłych piwoszy, między innymi Amant. Pamiętam, że po incydencie z kierownikiem na placu boju pozostał właśnie on oraz najmłodszy z braci Sitko (chyba Jurek). Po kolejnym browarze Amant jednak nie wytrzymał i oznajmiając, że z takimi alkoholikami nie będzie się zadawał... padł na glebę. Jurek Sitko długo jeszcze trzymał się na nogach (z butelką piwa w ręku!). Nie mam pojęcia ile piwa zmieścił on w sobie tego wieczora (przy tej ilości łatwo było stracić rachubę!). Mam nadzieję, że w dorosłym życiu znalazł sobie również inne "hobby" i nie został alkoholikiem. Miał wtedy 16 lat...

W międzyczasie "trener" Leon, nasz kierowca "pan Henio", oraz paru innych, udali się taksówką do pobliskiego klubu na "dancing". Spotkali się tam z "niechęcią" i "nieprzychylnymi komentarzami" dotyczącymi Polonii ze strony miejscowych. Zrobili więc z nimi (i trochę z lokalem) "porządek" i piechotą udali się w drogę powrotną. Jeszcze zanim do nas dotarli w ośrodku pojawiła się milicja wraz ze "świadkami naocznymi zajścia" w poszukiwaniu "bandytów z Polonii". Oczywiście nikogo nie znaleźli... Oj, niełatwo było się z tych ekscesów wytłumaczyć w Bytomiu. Zarówno kierownik tego ośrodka jak i szef "restauracji z dancingiem" przysłali urzędowe pisma do klubu (między innymi strasząc wystąpieniem na drogę sądową). Odezwała się też Komenda Miejska Milicji Obywatelskiej z Wałbrzycha. Różnymi "metodami nacisku" (oraz poprzez pokrycie domniemanych strat materialnych) udało się jednak sprawę "wyciszyć".

Ciekawy dla nas (również z kibicowskiego punktu widzenia) był wyjazd do Poznania na mecz z tamtejszym beniaminkiem ekstraklasy, Lechem. Pojechaliśmy pociągiem, niezbyt liczną grupą, ale mimo to udało nam się wielokrotnie "przebić" z dopingiem przez dość głośny "szum" wypełnionego stadionu Kolejorza. Widać było olbrzymie zainteresowanie ekstraklasową piłką w Poznaniu, sporo entuzjazmu i fanatyzmu na trybunach, ale również, ciągle jeszcze, brak zgrania i zorganizowania widowni. Od czasu do czasu z różnych zakątków stadionu dało się słyszeć próby intonowania pieśni "w górę serca" oraz... "Heja, heja Kolejorz". W przerwie meczu podeszło do nas paru przyjaźnie nastawionych kibiców z grupy "flagowej" (centralny sektor) z pytaniami o sprawy organizacyjne Klubu Kibiców. Chętnie podzieliliśmy się z nimi naszymi doświadczeniami (nie tylko w tym zakresie), a oni po meczu (przegranym przez Polonię 1:2) odprowadzili nas na dworzec obiecując przyjazd do Bytomia na wiosnę w znaczącej liczbie. Nie ma mowy, aby uznać ten dzień jako początek naszej przyjaźni z Lechem, ale był to niewątpliwie jakiś "początek tego początku".

Tego sezonu, jako pierwsza grupa kibiców mogliśmy zostać nazwani grupą "szalikowców". Na meczu w Zabrzu (0:1) zaznaczyliśmy swoją obecność między innymi tym, iż nasi kibice ubrani byli w 200. nowych klubowych czapek i szalików. Pamiętam, że (ze względu na koszty oraz, przede wszystkim, czas wykonania) zamówiłem je nie "u Koja" na Jainty, lecz w Spółdzielni Inwalidów (gdzieś obok ul. Strażackiej). Nie były to akcesoria "jakościowo wybitne" ("miękkie" czapki z daszkiem oraz płócienne "pasiaki"), ale poprzez ich ilość (i w połączeniu z tymi które dotychczas mieliśmy) prezentowały się okazale. Wtedy chyba pierwszy raz mogliśmy zaprezentować nasz sektor w ujęciu, kiedy większość trzyma w górze niebiesko-czerwone szaliki klubowe (widok tak popularny do dziś na światowych stadionach).

Z wyjazdem do Zabrza wiąże się jeszcze inny incydent warty wspomnienia. Otóż, od paru lat w Biskupicach, w tym samym miejscu (obok trawnika i alejki przy księgarni), tramwaje z naszymi kibicami były obrzucane kamieniami. Dzień przed meczem z Górnikiem wybraliśmy się więc z Amantem do Biskupic na "rozeznanie terenu" w celu zaplanowania akcji. Następnego dnia, po sterroryzowaniu motorniczego (musiał się zatrzymać) większość z nas wysiadła 100 metrów przed księgarnią (przed zakrętem drogi, więc pozostaliśmy niezauważeni). Małym łukiem podeszliśmy do alejki od tylu odcinając "bohaterskim miotaczom kamieni" drogę odwrotu. Było ich niewielu, zostali kompletnie zaskoczeni, więc większość nie zdążyła uciec i, jak to się popularnie mówi, "zostali leżeć". W drodze powrotnej z Zabrza w Biskupicach był już spokój. Ale i ten incydent dowodził, że (nawet w Zabrzu!) przestajemy być jako zorganizowana grupa "osamotnieni".

Jesieni 1972 roku, sportowo Polonia nie mogła zaliczyć do szczególnie udanych. Także ostatni mecz sezonu w Bytomiu, z Wisłą Kraków zakończył się porażką i to wysoką, bo aż 1:4. Ale dla nas, kibiców, ten dzień kojarzyć się zawsze będzie z innym, dużo bardziej radosnym i znaczącym wydarzeniem..., ale o tym szczegółowo w następnym odcinku.



autor: BOGDAN